Piłka NożnaWypowiedzi

Wojciech Stawowy: W szatni był jeden lider – nazywał się Wojciech Stawowy

Od początku lipca Wojciech Stawowy oficjalnie nie jest pracownikiem ŁKS-u. Na łamach portalu Weszło.com podzielił się swoimi przemyśleniami dotyczącymi problemów taktycznych zespołu, relacji z zawodnikami oraz opowiedział o kulisach wiosennych derbów z Widzewem.

O kryzysie w drużynie, który zakończył się zwolnieniem trenera:

– Przygotowywaliśmy się tak, żeby dobrze wystartować i zrealizować cel – powrót po roku do Ekstraklasy. Udało mi się to z Cracovią i byłem przekonany, że jesteśmy na drodze do powtórki. Zespół nie był w żadnym kryzysie. Dziwią mnie takie stwierdzenia. Fakt, że w końcówce rundy jesiennej przegraliśmy cztery spotkania i zremisowaliśmy jedno, ale nie każdy przegrany mecz to mecz, w którym zespół gra fatalnie. Nie w każdym meczu sprzyja szczęście, które jest w sporcie bardzo ważne. Zagraliśmy bardzo słabe spotkanie z Radomiakiem i chyba najgorsze w rundzie jesiennej z Górnikiem Łęczna. Natomiast przegrana z Miedzią Legnica czy remis z Puszczą Niepołomice albo porażka z Bruk-Bet Termaliką to nie były spotkania, w których graliśmy źle. Mówienie o kryzysie wiosną, kiedy przegraliśmy tylko z GKS-em Tychy, to mówienie na wyrost. Zagraliśmy przecież bardzo dobre spotkanie pucharowe z Legią Warszawa, które wlało dużo optymizmu w nasze serca. Mecz z Tychami zagraliśmy już bardzo słabo.

O wysokiej statystyce traconych bramek:

– Na pewno nie jest to statystyka, którą można się chwalić, ale przed chwilą mówiliśmy o czasie. Nie da się zrobić wszystkiego tak, żeby drużyna funkcjonowała perfekcyjnie. Jeżeli trener wybiera pewien model i styl gry, w moim przypadku ofensywny i kreatywny, to przede wszystkim tego chce nauczyć drużynę. Najlepsza forma obrony to utrzymywanie się przy piłce, bo kiedy nie ma jej przeciwnik, nic ci nie grozi. Bardzo ważna jest gra obronna poszczególnych formacji, ale proporcje były w sposób zdecydowany przechylone na ofensywę, dlatego strzelaliśmy dużo bramek. Stracone bramki były konsekwencją tego, że nie do końca opracowana była faza przejściowa. Sukcesywnie to poprawialiśmy i nad tym pracowali. Gdybyśmy dalej nad tym pracowali, proporcje by się zmieniały. A gdybyśmy wypracowali to tak dobrze, jak grę do przodu, można byłoby mówić, że ta drużyna staje się kompletna, powtarzalna i ma swoje DNA. 

Fot. Łukasz Żuchowski

O tym czy taktyka ŁKS-u została „przeczytana” przez rywali:

Z pełnym szacunkiem: jeśli ktoś wyraża takie opinie to mało wie na temat piłki, taktyki i strategii gry. Mieliśmy bardzo dużo rozwiązań i planów, ciągle nad tym pracowaliśmy. Potrafiliśmy się odnajdować w różnych sytuacjach, ale nikt nie jest zwolniony z popełniania błędów. Bramki traciliśmy przeważnie po błędach indywidualnych. Dajmy na to, że na pięć straconych goli, cztery były efektem takich błędów. Ktoś się źle ustawił, podjął złą decyzję, niedokładnie podał. Chciałem, żeby ŁKS grał nowocześnie i jeśli ktoś oglądał EURO 2020 to widział, że mało kto dziś nie ryzykuje. Gdyby nie te błędy i pewne niedopracowane rzeczy, nie przegrywalibyśmy tych spotkań. Takie stwierdzenie to duże pójście na skróty. Nie ma wariantów, których przeciwnik nie będzie w stanie rozszyfrować. Jeśli wybiera się ofensywny styl gry, to trzeba mieć świadomość, że będzie się kontrowanym, że będą błędy w defensywie. Skoro każdy wiedział jak gramy, to czemu Odra z nami nie wygrała? Czemu Widzew nie dowiózł wygranej mimo prowadzenia 2:0 do przerwy?

O pracy nad błędami w obronie i uproszczeniu rozgrywania piłki od bramkarza:

Pracowaliśmy nad tym, żeby wyprowadzać piłkę dłuższym podaniem, pomijającym drugą linię. Powtarzam jednak, że bardzo ważna jest konsekwencja i cierpliwość. To musi mieć swoje granice, słusznie pan zauważa, że nie można powielać tych samych błędów i tracić punktów w ten sam sposób, bo one są bardzo ważne. Można zagrać zdecydowanie prościej, bezpieczniej, żeby nie przegrać spotkania. Zdaję sobie z tego sprawę. Cały czas wierzyłem w drużynę, potrafiłem reagować na poszczególne sytuacje, ale chciałem być konsekwentny do bólu. Uczyć zawodników czegoś, co później zaprocentuje na poziomie w Ekstraklasie. To są jednak tylko ludzie, tak jak i ja, czasami mogli podejmować nieudane, trudniejsze decyzje. ŁKS w kilkunastu spotkaniach grał od tyłu, na dużym ryzyku i radził sobie bardzo dobre. Ktoś poruszał też kwestię, że nie radziliśmy sobie z czołówką ligi. To też jest nieprawda, te mecze nie wyglądały tak, że rywal nad nami dominował. Proszę sobie przypomnieć spotkanie z Bruk-Betem, gdzie w prawidłowy sposób zdobyliśmy bramkę na 1:0, a wskazano spalony. Potem przy stanie 1:1 nie dostaliśmy ewidentnego rzutu karnego. Graliśmy praktycznie całe spotkanie w osłabieniu. Z Puszczą, z Miedzią było tak samo. Było wiele czynników, które złożyły się na te porażki, jednak tych przegranych nie było wiele.

O wysokiej statystyce bramek traconych po stałych fragmentach gry:

– Na piłkę nożną składa się wiele elementów, które trzeba raz wypracować, a potem je doskonalić. Nie da się wszystkiego opanować do perfekcji w tak krótkim czasie, bo to są złożone sprawy. Kiedy robi się wszystko na raz, powstaje z tego kogiel-mogiel. Ja zacząłem od wszystkiego, co składa się na ofensywny styl gry z dokładaniem elementów składających się na defensywny styl, a potem z dokładaniem stałych fragmentów gry. Akcenty rozkładaliśmy właśnie w takiej kolejności. Jak już elementy ofensywne były lepiej opanowane, przechylaliśmy szalę na długą stronę. Pracowaliśmy nad tym, żeby popełniać mniej błędów w obronie przy stałych fragmentach gry. Proszę też pamiętać, że ŁKS nie dysponował wieloma wysokimi, dobrze grającymi w powietrzu zawodnikami. Nasi piłkarze to przeważnie bardzo sprytni, zaawansowani technicznie zawodnicy średniego wzrostu, stąd też stały fragment gry nie był mocną stroną ŁKS-u, nie tylko za mojej kadencji.

Fot. ŁKS Łódź/Cyfrasport

O tym jaki według trenera popełnił błąd w trakcie przygotowań do rundy wiosennej:

– Przede wszystkim za dużo czasu spędziliśmy pod balonem, na boisku niepełnowymiarowym. Murawy były wtedy zmrożone, oczywiście warunki były takie same dla wszystkich, ale trzeba było więcej czasu spędzić na otwartej przestrzeni, bo to ma odzwierciedlenie w meczu o punkty. Za ten błąd zapłaciliśmy dużą cenę, ale w pełni zrehabilitowaliśmy się w spotkaniu z Odrą. Drugie 45 minut z Widzewem to była kapitalna połowa. W zespole był ogromny power, siła, a potem zgasło to tak, jakby ktoś zgasił światło, wychodząc z szatni.

O kulisach spotkania z Widzewem i przemianie zespołu w drugiej połowie meczu:

– Dzień przed meczem z Widzewem prezes wszedł na odprawę i powiedział, że ma świetną drużynę i świetnego trenera, a dzień później tego trenera wyrzucił z klubu. Wyszliśmy na pierwszą połowę derbów ze związanymi nogami. W przerwie powiedzieliśmy sobie parę męskich słów. Było bardzo gorąco, nigdy nie wyszliśmy z szatni tak szybko, bo byliśmy w niej siedem minuty. Czekaliśmy na Widzew jak lew na ofiarę. Szatnia po tym meczu wrzała, była ogromna radość, dopóki nie przyszła informacja, że mamy się wszyscy stawić następnego dnia o godz. 11 w klubie i każdy wiedział już, o co chodzi. Jak słuchałem kiedyś wywiadu pana prezesa Salskiego padło pytanie od jednego z łódzkich dziennikarzy: “czy to prawda, że w przerwie to pan wszedł do szatni i motywował drużynę?” Prawie spadłem z krzesła! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. W szatni był jeden lider i przywódca, który nazywał się Wojciech Stawowy.

Fot. ŁKS Łódź/Cyfrasport