Łukasz Sekulski: Po kontuzji chciałem jak najszybciej wrócić i pomóc drużynie

Jest jednym z najdłuższych stażem ełkaesiaków, a także najskuteczniejszym strzelcem z obecnej kadry „Rycerzy Wiosny”. W piętnastym odcinku cyklu „Rozmowy przy U2” porozmawialiśmy z napastnikiem Łódzkiego Klubu Sportowego – Łukaszem Sekulskim.

Na wstępie gratulacje z okazji ponownego zostania tatą.

Dziękuję ślicznie. Coś niesamowitego.

Twoja córka będzie skazana na futbol?

Zobaczymy [śmiech – przyp. red.]. Myślę, że w naszym domu rodzinnym już zawsze będzie futbol towarzyszył, więc zapewne nie raz będzie musiała spojrzeć chociażby w telewizorze na mecz.

Wiem, że twój syn trenuje obecnie w Akademii ŁKS-u.

– Tak, tak. Tutaj jest bardzo mocna wkrętka, że tak powiem, na piłkę. Jest ogromny focus i nie ma niczego innego, tylko cały czas rozmowy o piłce. Chcę mu przemycić inne dziedziny, ale widzę, że zainteresowanie i rozmowy toczą się w kierunku szeroko pojętego futbolu.

Jesteś w stanie pokusić się o ocenę, jak wygląda działanie Akademii ŁKS-u z perspektywy rodzica?

– Nie mam jeszcze jakiejś głębokiej wiedzy, takiej namacalnej. Jak byłem w innych klubach, to zawsze z boku spoglądałem na dzieciaki, jak dane kluby do tego podchodzą. Ale teraz, z racji tego, że syn sam uczęszcza i jest w Akademii ŁKS-u, to przybliżyłem się nieco i zgłębiłem ten temat. Moje odczucie i skromne zdanie jest jak najbardziej na plus. W Polsce ogólnie jest taka profesjonalizacja od tych najmniejszych grup, od najmłodszych roczników. Wszystko jest bardzo starannie dobierane i prowadzone z głową, nic nie jest pozostawione przypadkowi, jak to było gdzieś w moim przypadku.

Wyprzedziłeś nieco moje pytanie, bo właśnie o porównanie twoich piłkarskich początków i początków twojego syna chciałem dopytać. Wydaje się, że już od tych najmłodszych lat twój syn ma zdecydowanie lepsze warunki do tego, żeby zostać piłkarzem.

– W stu procentach ma lepsze warunki. Myślę, że jedyne co, to w tych czasach ma więcej rozrywki i pokus, więc najważniejsze jest to, żeby dzieciaki mocno zafiksowały się na sport i potem się tego mocno trzymały.

Skoro wiemy, jak wygląda piłkarski aspekt w twojej rodzinie, to zapytam o dość bieżący temat w twoim przypadku – jak ze zdrowiem? Kontuzję udało się już w pełni wyleczyć?

– Tak. Staraliśmy się jak najszybciej porobić wszystkie badania, żebym dostał zielone światło. To było bardzo przykre zdarzenie. I nawet nie piłkarsko, tylko tak po ludzku, bo dość mocno wtedy oberwałem. Ale nie ma wtedy nic lepszego, jak szybko wrócić do sportu i przełamywać jakieś tam bariery bólu, czy jak u niektórych strachu przed ponownym kontaktem. To są takie naturalne, ludzkie odruchy. Ja od początku starałem się jednak jak najszybciej wrócić na boisko, żeby móc pomóc chłopakom. Temat uważam za zamknięty i teraz trzeba się koncentrować na tym, co przed nami.

A to, że w gruncie rzeczy wyszedłeś z tego zdarzenia bez większych obrażeń może wynikać z twojego mocnego charakteru i chęci bycia boiskowym wojownikiem?

– Ciężko jest siebie samego oceniać. Na pewno nie jestem robokopem, czy człowiekiem ze stali. Są też w tym słabsze strony, ale akurat w tych sytuacjach boiskowych, a to nie pierwsza poważniejsza kontuzja w moim życiu, najważniejsze jest dla mnie przełamanie tej bariery głowy. Przez te kilka dni, kiedy doktor kazał mi powoli wchodzić, to ja już się pchałem na boisko. Ale kiedy dostałem tylko zielone światło, to piłka przy dośrodkowaniu na głowę i sprawdzenie czy głowa wytrzyma. Wytrzymała, zostałem zapytany czy dam radę. Powiedziałem, że jeżeli jestem potrzebny, to wsiadam do autokaru i jadę do Rzeszowa, chociażby na minutę pomóc drużynie. Ale jak wiemy, nie udało się.

Zderzenie Łukasza Sekulskiego z Maciejem Małkowskim fot. Łukasz Żuchowski

Na samym początku powrotów do treningów zakładałeś specjalną maskę, podobną do tej, którą nosił Adam Marciniak. Mieliście okazję wymienić się spostrzeżeniami co do noszenia masek?

– Tak, ale żeby była jasność – obie są niewygodne, a może bardziej niekomfortowe, bo gra się z czymś na twarzy, a my nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Adaś stwierdził, że on miał chyba gorzej ze swoją, ale to tak przy luźnej rozmowie stwierdziliśmy. Sama maska jest jednak jakąś przeszkodą i ten kąt widzenia jest mniejszy, przez co czy to nadbiegającego rywala, czy nadlatującą piłkę można trochę później zobaczyć.

Do ŁKS-u trafiłeś prawie dwa i pół roku temu. Dlaczego wtedy zdecydowałeś się akurat na taki krok?

– Tak jak już wcześniej powtarzałem – chciałem wrócić do kraju, a była bardzo dobra oferta i przede wszystkim mocno zaangażowani w pozyskanie mnie włodarze ŁKS-u, więc zdecydowałem się na ten krok powrotny, podpisanie kontraktu i otworzenie nowego rozdziału, jakim było wprowadzenie ŁKS-u jak najwyżej. No i wtedy się udało.

Dwa i pół roku to stosunkowo krótki okres, ale w tym czasie drużyna, w której występujesz zdążyła się diametralnie zmienić, a ty zostałeś chociażby jedną z nielicznych osób, które pamiętają poprzedni sezon w 1 lidze. Obecny ŁKS jest tym najmocniejszym, w którym występowałeś?

– To bez dwóch zdań. Jeśli chodzi o sprawy czysto związane z boiskiem, to uważam, że jestem w najmocniejszej jakościowo drużynie w tym moim dwuipółletnim okresie.

Te zmiany widać nawet patrząc na twoich konkurentów do gry na pozycji numer „9”. Najpierw był to Żenia Radionov, później Kuba Wróbel, a teraz Ricardnho. „Rico” jest najmocniejszym napastnikiem, z którym rywalizowałeś w ŁKS-ie o miejsce na boisku?

– Myślę inaczej. Ja mogę grać równo z „Rico” i „Rico” może grać sam na pozycji numer „9”. ”Rico” może grać też na boku, bo to jest piłkarz, który uważam w tej lidze, a także w ekstraklasie, gdy jest w dobrej dyspozycji zdrowotnej, to na pewno jest TOP. Jeżeli miałbym powiedzieć o czystej rywalizacji do gry, to „Rico” jest zdecydowanie najtrudniejszym rywalem. 

Ricardinho cieszący się z bramki w meczu ze Stomilem Olsztyn fot. 400mm

Współpraca boiskowego duetu 21-22 wprowadzi ŁKS do ekstraklasy?

– „Rico” ma numer 21?  [Śmiech]

Tak. A ty z kolei 22.

– W piłce nożnej nic nie jest pewne. Ale ja mocno wierzę w to, że ten duet przyniesie jeszcze sporo radości naszym kibicom. I mam nadzieję, że ta ekstraklasa stanie się faktem, choć wiadomo, że nie będzie o to tak łatwo.

Co z twojej perspektywy, czyli człowieka, który w ŁKS-ie widział wzloty i upadki, może być przyczynkiem waszej ostatniej nieco słabszej formy?

– Ciężko stwierdzić, bo naprawdę sumiennie pracujemy na treningach i za trenera Stawowego zimą naprawdę solidnie trenowaliśmy na obozie. Na początku rundy nic nie zwiastowało, że będziemy tak grać w kratkę, a potem wiadomo – nie od nas zależały zmiany na stanowisku trenera. Przyszli nowi i naprawdę trzeba dać trochę czasu trenerowi. Ja osobiście znam trenera jeszcze ze współpracy w Jagielloni i uważam go za fachowca z dużą wiedzą. Osobiście też ubolewałem nad tym, że idzie nam jak po grudzie kolokwialnie mówiąc. Ale ciężko stwierdzić jednoznacznie, co się stało, że się tak zacięło. W meczu z Arką była naprawdę solidna gra i już wtedy widziałem ten nasz styl, ale niestety przydarzyły się dwa indywidualne błędy i znowu schodzimy z porażką. Na szczęście z Koroną udało już się wygrać i wierzę, że teraz zwycięstw będzie już coraz więcej.

Wspomniałeś, że znasz trenera Mamrota ze współpracy w Jagielloni. Jak zareagowałeś na wiadomość, że przejmuje drużynę?

– Ja zawsze jako zawodnik podchodziłem do tego tak, że ja jestem od tego, żeby trenować i grać jak najlepiej. Nie ja jestem od wybierania trenerów. Osobiście mam same dobre wspomnienia z trenerem Mamrotem. Może kariery Ronaldo nie zrobiłem, ale za jego wodzy i dobrego przygotowania udało się wytransferować mnie do rosyjskiej Premier Ligi z Jagiellonii Białystok.

Od początku nowego roku jesteś aktywniejszy w mediach społecznościowych. To swojego rodzaju postanowienie noworoczne?

– Możemy tak powiedzieć. Zawsze byłem zamknięty na tą dziedzinę życia i kompletnie omijałem to szerokim łukiem. A w tym roku postanowiłem, że trzeba troszeczkę zmian i otwierać się na nowe horyzonty.

Zdarza ci się czytać opinie kibiców na twój temat albo na temat gry zespołu? 

– Wiem, że nikt mi nie uwierzy, bo najczęściej zawodnicy mówią, że nie czytają, a czytają. Ale moi najbliżsi wiedzą, że jestem pierwszy, który sam mówi „nie czytajcie tego, bo nie warto”. Uważam, że często to wszystko jest w dwie strony niesłuszna opinia. Krytyka musi być konstruktywna, ale często też i w drugą stronę, bo nie koncentrujmy się tylko na tych złych opiniach.

Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do tego, że jesteś jednym z najdłuższych stażem ełkaesiaków. Porównując niechlubną serię porażek w ekstraklasie i zestawiając ją z tą obecną gorszą formą, brakuje wam kibiców i ich wsparcia?

– Kibiców brakuje na pewno. Myślę, że każdy może to potwierdzić. Chociażby oglądając mecz w telewizji, bez kibiców ciężko się to ogląda. A co dopiero mówić nam, zawodnikom, którym naprawdę zawsze się lepiej grało, kiedy na naszym stadionie zwłaszcza, gdy był on zapełniony i doping niósł do zwycięstwa.

Miałeś okazję cieszyć się z kibicami ŁKS-u dokładnie 18 razy, bo tyle bramek jak dotąd strzeliłeś dla klubu. Ale czy taki dorobek w ponad 50 spotkaniach jest czymś, co cię zadawala?

– Nie. Zawsze napastnik musi być głodny i uważam, że mogłem dużo więcej sytuacji wykorzystać. Może nie jest to dorobek, na który patrzę z pesymizmem, ale myślę, że stać mnie było na więcej bramek.

Przeżyłeś w ŁKS-ie wzloty i upadki. Jest jakiś moment, który wspominasz do dzisiaj z dużą radością?

– Myślę, że mecz, który pieczętował upragniony po 7 latach awans do ekstraklasy. Miałem okazję i przyjemność w tym meczu dwukrotnie pokonać bramkarza i czułem, że fajnie – udało się pomóc i to przypieczętować. A później mecz poprzedzający fetę, wygrany u siebie z Chojniczanką Chojnice. Później sama feta, po prostu klasa światowa. Takiej fety na pewno ciężko komuś nie zapamiętać!

Łukaszem Sekulskim rozmawiał Dęder.